Kuferki w kolorze hard pink

 

Poranek wita nas śpiewem ptaków, a za oknem roztacza się piękny widok.

Niestety nie tym razem, dziś poranek wita nas deszczem bębniącym uparcie o metalowy parapet, a za oknem roztacza się widok na przedmieścia Kutaisi. Ja już do tego przywykłam, nie do deszczu tyko do kontrastów. Do deszczu chyba nigdy nie przywyknę, szczególnie do tego który pada w Adżarii. Bo tam to nie zwykły deszcz, tam z nieba albo siąpi całymi dniami, albo wali kroplami wielkości cieciorki, które maja za zdanie jak najszybciej przebić się przez wszystkie możliwe warstwy ubrania. Czasami mam wrażenie, że radzą sobie nawet z cudownym wynalazkiem jakim jest peleryna foliowa sprzedawana w sklepikach z suwenirami  za miliony lari zmokniętym turystom. Patrząc na widok za oknem wolałabym teraz być w Batumi, i pokazać mej latorośli te pięknie oświetlone wieżowce, o których opowiadałam mu za każdym razem kiedy wracałam z delegacji. Ogarniamy śniadanko, korzystamy z luksusu jakim jest ciepła woda i w oczekiwaniu na naszego svańskiego kierowcę, oraz moja szaloną gruzińską koleżankę, pijemy herbatkę gurieli  z dodatkiem konfitury z winogron, którą w nocy dostaliśmy od naszej gospodyni.

Z dziedzińca słychać klakson, nasz transport przybył. Pakujemy manatki do terenowej Mitsubishi Delica- królowej svańskich bezdroży i ruszamy z powrotem na lotnisko, aby odebrać naszych współtowarzyszy  wyprawy.

Na lotniskowym parkingu dosiada się do nas para w wieku około trzydziestki. Ładują się do samochodu bez słowa, dziewczyna widać  wyobrażała sobie coś innego, może złotą karocę zaprzęgniętą w białe kuce i szampana na powitanie, facet stara się ją pocieszać. Nie wnikamy jest późno, a droga przed nami daleka. Patrząc na minę mojej koleżanki, ona się też spodziewała że z lotniska odbierze kogoś zupełnie innego, no przynajmniej w połowie innego.

Auto zapakowane naszymi bagażami  po brzegi, włącznie z dachem. Kto wsiadał pierwszy jego bagaże są w środku, a kto na końcu to... Tak więc piękne walizeczki i kuferki na kosmetyki w kolorze hard pink wykładane cyrkoniami jadą sobie na dachu samochodu poprzywiązywane taśmami żeby jako tako się trzymały. Zgadnijcie kto z powodu tych kuferków szlocha pół drogi tak że spać nie idzie.

Pasażerka ugłaskana przez swego towarzysza na szczęście zasypia, reszta w pełnym zaufaniu do kierowcy tez udaje się w objęcia morfeusza. Po drodze budzimy się na mały przystanek na stacji paliw w Zugdidi, połowa drogi za nami. Teraz zaczyna się już ta ciekawsza część, której o tej porze nie zobaczymy. Może to i dobrze jadący tą drogą pierwszy raz, maja różne reakcje. Jedni  wydają okrzyki zachwytu, ochy i achy bo droga jest cudowna, kręta, pełna widoków, inni  udają się pokornie przed tron Najświętszej Panienki  składając swe życie w opiekę świętych.

Krótka przerwa i jedziemy dalej, aby o trzeciej nad ranem  zajechać na podwórko naszego malutkiego gesthausu w Mestii.  Gesthausu, który kiedyś  stanie się moim gruzińskim domem.  Ale teraz nad ranem jest przytulnym kątem z pięknymi pokoikami i kominkiem, który ogrzewa obszerny stylowy salon. Rano poznamy gospodarzy.

Coś czuję że będzie epicko ;)

 

 

                              






Komentarze