Integracja

 

Budzi nas krzątanina na korytarzu, ups pewnie zaspaliśmy na śniadanie. Zegarki jeszcze nie przestawione,  jest 10:00 czy już 13:00?. Czyli jednak przespaliśmy śniadanie. Schodzimy na dół do kuchni, a tam niespodzianka. Nie dość że jesteśmy pierwsi, to jeszcze nasza gospodyni przygotowała dla Nas prawdziwa ucztę. Jesteśmy sami, więc ogarniamy kawkę, herbatkę i zasiadamy do stołu. Powoli zaczyna schodzić się reszta ekipy. Nasza gospodyni  pewnie spodziewała  się, że nie wstaniemy zbyt wcześniej więc,  przygotowała zimny bufet. Sery, warzywa, sałatki, dżemy, ciasto, pieczywo. Wszystko świeże pachnące i jakże smaczne. Popołudnie mija leniwie, ale żeby nie tracić dnia idziemy na spacer. Mestia zimą jest taka piękna, taka spokojna. Niewielu tu turystów. Trochę więcej ludzi będzie w sylwestra. Tymczasem przechadzamy się główną ulica miasteczka, płatki śniegu leniwie tańczą nam nad głowami, latem rozbrzmiewające muzyką restauracje teraz świecą pustkami.

W centrum odwiedzamy malutki sklepik, z rozmachem nazwany marketem, gdzie zaopatrujemy się w produkty niezbędne  do wieczornej integracji  i powoli wracamy do naszego guesthausu.

Na miejscu czeka na nas ogień rozpalony w kominku, co czyni salon jeszcze bardziej przytulnym niż się wydawał kiedy tu nad ranem przyjechaliśmy. Salon jak z obrazka na kalendarzu adwentowym z dzieciństwa. Tu w Svanetii wiele rzeczy i sytuacji kojarzy mi się z najfajniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa, może też  dlatego czuję się tu tak beztrosko i bezpiecznie.

Ogarniamy mała imprezkę, po chwili przychodzą nasi gospodarze. Przemiłe młode małżeństwo z dwiema uroczymi córeczkami chowającymi się za spódnicą swojej mamy, po nich pojawia się ojciec naszego  gospodarza, dusza towarzystwa. Przychodzi, przynosząc na powitanie ogromny dzban  wina własnej produkcji. Jesteśmy tu pierwszymi gośćmi, dom  co dopiero został oddany do użytku. Daleko mu do standardów europejskich pensjonatów, ale mi do szczęścia taki by wystarczył.

Impreza się rozkręca, w międzyczasie pojawiają się następni goście, jak się później okazuje kuzyni gospodarza. Głowa rodziny dziarsko polewa kolejne trunki, głosząc przy tym kwieciste gruzińskie toasty. Ktoś kto wcześniej przyniósł karty do gry wpada na pomysł abyśmy zagrali. Alkohol powoli się kończy. Ekipa ogarnia jakąś karciankę próbując uzgodnić zasady, co nie jest łatwe kiedy ciężko się dogadać w podstawowych sprawach. Co prawda każdy zna po kilka słów, to rosyjskich to angielskich a i niemiecki się przydaje, tyle że każdy zna inne zestawy słówek ;). Ale wino gospodarza i chęć przyjaźni czyni cuda, i po chwili trwają już rozgrywki.

W dzbanie z winem pojawia się dno. Gospodarz  wstaje od stołu, dziękuje za mile spędzony wieczór . Rekwiruje dzban i moją latorośl, żegna się  z towarzystwem i znikają  za drzwiami. Robi  się już późno. Towarzystwo powoli  się wykrusza. Jutro czeka nas wycieczka do Ushguli, zimowego Ushguli.

Dokładamy drewna do kominka, jeszcze jedna partyjka w karty i chyba trzeba będzie iść spać.

Trochę zaczynam się martwic o moje dziecko, co prawda jest dorosły i świata w swoim życiu zwiedził i zaznał o wiele więcej  niż matka ale… ale już mijają dobre dwie godziny, jest środek nocy, i to ten środek bliżej rana niż wieczora, i śnieżyca. I tak naprawdę to my tych ludzi nie znamy. Uruchamia mi się matczyne gderanie, kumpel w dobrze zabawowym nastroju śmieszkuje ze mnie. A ja zaczynam snuć czarne wizje, i kiedy gotowa już jestem iść  na poszukiwanie mego syneczka, otwierają się drzwi.

A w drzwiach nie kto inny jak moje dziecko, mój syneczek z uśmiechem od ucha do ucha, radośnie dzierżąc ogromny dzban wina ( ze dwa dzbany najprawdopodobniej niosąc w swoim wnętrzu radosnym)  powrócił z gościny u gospodarza. Kolejne minuty spędzamy na odebraniu łupu naszemu młodemu zdobywcy i przekonanie go że jutro też jest dzień ( a w zasadzie nie jutro tylko tak jakby już za chwilę). Czas spać.






 

 

 

Komentarze